Recenzja: Wibo neutral eyeshadow palete + swatche

Recenzja: Wibo neutral eyeshadow palete + swatche


Hej kochani. W dzisiejszym poście podzielę się z Wami swoją opinią na temat kolejnego kosmetyku, tym razem palety z cieniami. Wibo neutral eyeshadow to paletka dostępna w Rossmannie, jej cena wynosi ok. 35 złotych.

Paleta zawiera 15 cieni w naturalnych kolorach ziemi dopasowanych do każdego rodzaju urody. Znajdujemy tam zarówno jasne jak i ciemne maty a do tego masa czerni, grafitów i brązów w tonacji rozświetlającej. Dzięki takiemu zestawieniu kolorów możemy wykonać zarówno naturalny, dzienny makijaż jak i mocniej podkreślić oko na wieczór.

Producent zapewnia nas, że wysoka jakość cieni gwarantuje nam zarówno trwałość jak i doskonałe krycie.

Opakowanie jest niezwykle proste, lekkie i funkcjonalne. Wykonane z kartonika, mimo to prezentuje się naprawdę ciekawie. Do tego w środku wbudowane jest lusterko, co niezwykle ułatwia pracę z paletą.


Trzeba przyznać, że pigmentacja cieni pozytywnie mnie zaskoczyła, ponieważ jest ona utrzymana na naprawdę wysokim poziomie. Każdy, nawet najjaśniejszy kolor, niemal od razu jest widoczny na naszej powiece. Zauważalne jest jednak, że pigmentacja w cieniach perłowych wypada trochę lepiej niż w przypadku matowych.

Podczas aplikacji niestety okazało się, że cienie delikatnie się osypują. Jeżeli jednak chodzi o samą pracę z cieniami, ich blendowanie czy rozcieranie, to przebiega ona bez najmniejszych problemów. Słyszałam także, że po jakimś czasie cienie zbierają się w grudki, jednak ja nie zauważyłam tego u siebie, więc może to być zależne od budowy powieki.

Jeżeli chodzi o trwałość tu mogłoby być lepiej. Nie jest to jednak produkt z wysokiej półki cenowej, więc nie możemy oczekiwać zbyt wiele. Z pomocą przyjdzie nam dobra baza pod cienie. Zmywanie cieni nie stanowi jednak problemu, w starciu z wodą przegrywają niemal od razu. 

Podsumowując, kolory dostępne w palecie są naprawdę pięknie i ładnie ze sobą grają. Nie jest to jednak produkt, który zachwyci osoby, które miały doczynienia z kosmetykami z droższej półki, ponieważ zwyczajnie będą nim rozczarowane. Jest to jednak idealna paleta dla przeciętnej nastolatki, która lubi się malować lub dla tej, która dopiero stawia pierwsze kroki w zabawie z cieniami.


Recenzja: Evree - cukrowy peeling do ust

Recenzja: Evree - cukrowy peeling do ust



Swojego czasu peelingi do ust stały się totalnym hitem, znikały z półek w zastraszającym tempie. A wszystko za sprawą jadalnego scrubu z Lash o zapachu gumy balonowej. Oczywiście od tego czasu na rynku pojawiło się wiele produktów tego typu i jeden z nich wpadł mi ostatnio w ręce, dlatego zapraszam Was na kolejną recenzję. 

Cukrowy peeling z Evree możemy znaleźć w Rossmannie. Jego cena to ok. 15 zł. Dostępne są dwa warianty: pomarańczowy oraz poziomkowy.
Zdaniem producenta produkt sprawi, że usta będą złuszczone, nawilżone i wygładzone. Ma zapewnić nam pomoc w odzyskiwaniu zdrowego wyglądu i miękkości naszych warg. Formuła peelingu zawiera naturalne składniki, m.in: cukier, roślinną wazelinę, olejek rycynowy, masło mango i olej awokado. 

Produkt zamknięty jest w małym, poręcznym słoiczku o pojemności 10 ml. Trzeba przyznać, że jest to bardzo duża ilość produktu. Szczególnie, że jest on wydajny a do jednorazowego użycia naprawdę nie potrzebujemy go wiele. 


Zdecydowałam się na wariant pomarańczowy i rzeczywiście, już po otwarciu możemy poczuć słodkawą woń tego właśnie owocu. Niestety, mimo wyczuwalnej słodyczy przywodzi także na myśl niezwykle chemiczną pomarańczę.

Peeling ma dość mocne działanie, a wszystko za sprawą kryształków peelingujących. Drobinki są na tyle duże, że wcale nie musimy mocno wcierać ich w usta. Wystarczą naprawdę delikatne ruchy, dzięki którym nie podrażnimy swoich ust.

Po zastosowaniu produktu usta rzeczywiście są wygładzone i nawilżone. Nie usuwa nam jednak wszystkich skórek jeżeli mamy mocniej spierzchnięte usta. Po peelingu usta mają ładny kolor a także stają się bardziej jędrne i wydatne, ponieważ dzięki wprowadzaniu produktu ruchami masażu stają się one lepiej ukrwione. 

Podsumowując produkt spełnia swoje zadanie. Może nie zawsze idealnie wygładza nam usta usuwając wszystkie skórki, ale zależy to od stanu w jakim nasze wargi się znajdują. Ogólna ocena jest jak najbardziej pozytywna a peeling z pewnością przyda się każdej z Was. Stanowi on idealną "bazę" pod nałożenie matowych pomadek, które na wygładzonych ustach prezentują się o niebo lepiej. 





Recenzja: Lovely duo ombre

Recenzja: Lovely duo ombre



Hej kochani! Dzisiaj przychodzę do Was z recenzją nowości, jaka pojawiła się ostatnio na rynku, mianowicie pomadką duo ombre od Lovely. Produkt ten możecie znaleźć w Rossmannie w cenie ok. 19 złotych. Dostępne są w 4 wariantach kolorystycznych i ja zdecydowałam się na ten ostatni, czyli nr 4.

Opakowanie produktu jest dość proste i zwyczajne, jednak jak dla mnie w całkowicie pozytywnym znaczeniu. Nie znajdujemy na nim żadnych obietnic, jedynie informację, że jest to matowa pomadka i konturówka, tzw. 2w1, do wykonania makijażu ombre oraz krótką instrukcję jak poprawnie taki makijaż wykonać.

Nie da się ukryć, że produkt jest niezwykle funkcjonalny, znajdujemy szminkę i konturówkę w jednym. Jednak ta funkcjonalność jest jednocześnie sporym minusem, ponieważ produktu naprawdę nie jest dużo, a do tego kremowa konsystencja sprawia, że zarówno pomadka jak i konturówka dość szybko się zużywają. 


Sporym minusem, który pojawia się już po otwarciu może być zapach - dość intensywna parafina - jednak po zaaplikowaniu produktu na usta znika on całkowicie.

Na opakowaniu znajdujemy także informację o tym, że jest to produkt matowy. Warto jednak dodać, że nie zasycha jak pomadki w płynie, zwyczajnie wykończenie nie jest w żaden sposób błyszczące, więc można uznać to za mat. A jak to jest z trwałością? Przy pierwszym kontakcie z jakimkolwiek jedzeniem produkt schodzi. Jednak tak długo jak od posiłków trzymamy się z daleka pomadka trzyma się na swoim miejscu bez zarzutu.

Kolory zarówno pomadki jak i konturówki są niezwykle intensywne, mocno napigmentowane i do tego zwyczajnie prezentują się naprawdę pięknie. Dodatkowo kolory zostały dobrane bardzo trafnie, dzięki czemu ombre może wyglądać naprawdę schludnie i delikatnie.


No ale nadal pozostaje najważniejsza kwestia, czyli czy produkt nadaje się do wykonania makijażu ombre. Niestety, ale uzyskanie widocznego przejścia jest niezwykle trudne, pomadka na ustach bardzo łatwo zlewa się z konturówką w jeden kolor. Oczywiście, jeżeli podokładamy trochę więcej konturówki będzie to widoczne ale nadal nie na tyle, na ile tego oczekiwałam.

Podsumowując, sam w sobie produkt jest naprawdę dobry. Pięknie napigmentowane kolory, przyzwoita trwałość i dość spory wybór. Jednak pojawiło się też parę minusów. Przyznam, że osobiście jestem troszkę zawiedziona. Zapowiadało się na to, że marka Lovely wprowadzi na rynek niesamowity hit. W praktyce jednak wyszło całkiem inaczej i można podsumować to jakże zabawnym stwierdzeniem, że pomadka duo ombre nie wykonuje makijażu ombre. 






Tatuaż - jak to było z gojeniem i kiedy kolejny?

Tatuaż - jak to było z gojeniem i kiedy kolejny?




Hej kochani! Minął już ponad miesiąc od kiedy zrobiłam swój pierwszy tatuaż. Przez ten czas mam już za sobą cały "proces" leczenia,w którym oczywiście nie zabrakło niespodzianek. Opadła także ekscytacja a co za tym idzie wzrosła chęć zrobienia kolejnego tatuażu. Tak, historię o błędnym kole są prawdziwe. Dlatego dzisiaj przychodzę do Was z długo wyczekiwanym postem, w którym opowiem coś więcej na ten temat.

Cały proces gojenia w teorii jest dość prosty i przyjemny. Wszystko sprowadza się do dwóch tygodni podczas których 3-4 razy dziennie przemywamy tatuaż wodą i specjalnymi mydłami, a następnie smarujemy odpowiednią maścią. Oczywiście powinniśmy unikać wtedy słońca, basenu i wielu innych rzeczy. Jak to wyglądało jednak w praktyce?




Już w trzeci dzień po zrobieniu tatuażu ugryzł mnie w niego jakiś owad, oczywiście swędziało, szczypało i spuchło. Potem doszło jeszcze schodzenie skóry, swędzenie i robienie się strupów, czyli zwyczajnie tatuaż zaczął się goić. Nie ukrywam, że słońca całkiem unikać nie potrafiłam, bo uwielbiam lato a do tego wystawiałam tatuaż na dużą temperaturę, przez pracę przy grillu. Dlatego nie da się ukryć, że cały proces gojenia był dla mnie dość uciążliwy i nieprzyjemny jednak, na szczęście, wszystko dobrze się wygoiło.

Pytaliście też o dwie rzeczy - cenę oraz plany na kolejne tatuaże. Jeżeli nie czytaliście pierwszej części w której mówiłam o bólu oraz studiu, to zapraszam. Mój napis kosztował mnie 150 złotych. Nie wdawałam się w to, czy gdzieś zrobiłabym to taniej. Liczyło się dla mnie, aby tatuaż nie został zepsuty oraz to, w jakich warunkach przyjdzie mi go zrobić i z czystym sumieniem mogę polecić studio Tetris Tattoo.

A co z kolejnymi planami? Mam dwa pomysły, które zrealizuję na pewno. Ale jak już pewnie się domyślacie, nie zdradzę dokładnie co planuję. Mogę jedynie powiedzieć, że będzie to kolejny napis i coś bardziej "rysunkowego".  Bez obaw, gdy już je zrobię na pewno się pochwalę!



Pierwszy tatuaż!

Pierwszy tatuaż!


Hej Kochani, w dzisiejszym poście chciałabym podzielić się z Wami niesamowitym wydarzeniem, jakie mnie dzisiaj spotkało. Jak już oczywiście widzicie po tytule, mam swój pierwszy tatuaż. Zastanawiałam się nad zrobieniem go dosyć długo i gdy nadarzyła się okazja trudno było z niej nie skorzystać.




 Nie ukrywam, nad wzorem zastanawiałam się bardzo długo. Co chwile zmieniałam położenie a także całą koncepcję tatuażu. Ostatecznie padło na coś prostego ale jednocześnie, jak dla mnie, bardzo efektownego. Czy bolało? Nie będę kłamać, osobiście odczułam to dość mocno. Owszem, dało się to wytrzymać jednak zdecydowanie nie było to przyjemne. Chyba jedyne z czym nie miałam większego problemu było wybranie studia, w którym wykonają mi tatuaż. Niemal od razu padło na Tetris Tattoo (koniecznie wpadajcie na ich fanpage) i jednego z pracujących tam panów, mianowicie Grzegorza Lisa. Czy jestem zadowolona? W stu procentach. Wszystko odbyło się w sterylnych warunkach i przemiłej atmosferze a wykonany tatuaż w pełni spełnił moje oczekiwania.




No ale nadal pozostaje najważniejsza z kwestii. Zasypaliście mnie wieloma wiadomościami dotyczącymi tego, jaki wzór wykonałam, więc myślę, że pora rozwiać wszelkie wasze wątpliwości. Pozwólcie, że od razu utnę też wszelkie spekulację - tatuaż ma dla mnie ważne znaczenie sentymentalne i nie wiąże się z moim idolem i jego trasą (to tylko ta sama czcionka i słowo). I właśnie od dzisiaj na mojej ręce widnieje słowo "purpose" które z pewnością będzie przypominać mi o tym, że każdy z nas jest tu z jakiegoś powodu, ma swój własny niepowtarzalny cel, który tylko on może osiągnąć.




Recenzja - Wibo Juicy Color

Recenzja - Wibo Juicy Color


Pomadki we wszelkich możliwych odcieniach nude opanowały świat już jakiś czas temu. Nic dziwnego więc, że każda marka wprowadza na rynek własne propozycje tego produktu. Tym razem w moje ręce wpadł kosmetyk dostępny w Rossmannie. Stacjonarnie lipstick ten możemy kupić już za około 10zł.




Seria Juicy Color, którą oferuję nam marka Wibo ma w swojej ofercie 7 kolorów. Na opakowaniu nie odnajdujemy żadnych obietnic, jedynie informacje o tym, że jest to pomadka i balsam do ust z masłem shea.



Kolor, na który się zdecydowałam to numer 6 i jest to jeden z dwóch dostępnych odcieni brązu.







Konsystencja produktu jest bardzo przyjemna, pomadka sunie po ustach jak "masełko". Niedużych rozmiarów sztyft pozwala na szybą i dokładną aplikację. Zapach jest dosyć charakterystyczny, nie da się ukryć, że wyczuwalne jest masło shea. Trzeba jednak przyznać, że pomadka ma bardzo ładny, ciepły kolor, który bardzo dobrze pokrywa nam usta. Nosi się go bardzo komfortowo, rzeczywiście wyczuwalne jest uczucie nawilżenia mimo nasze usta się nie kleją. Dość sporym minusem jest jednak trwałość. Produkt znika już przy łyku wody, jednak ściera się z ust w miarę równomiernie. Pomadka jest bardzo wydajna a tym, co urzeka mnie najbardziej jest bardzo proste i jednocześnie ładne opakowanie. 

Podsumowując produkt jest dość dobry. Za tak niską cenę daje nam nawilżenie i ładny kolor. Można przyczepić się jedynie do trwałości, która w tym przypadku nie powala, ale mimo to uważam, że produkt jest wart polecenia i przetestowania.

Walentynki - nie tylko dla par

Walentynki - nie tylko dla par



Coraz bliżej nas jest dzień, który jedni uwielbiają a inni nienawidzą. Mowa tu oczywiście o święcie zakochanych, czyli Walentynkach. Jest to czas gdy miłość, kwiatki i serduszka są wszechobecne, doprowadzając tym samym singli do rozpaczy. Pora podnieść się z tej rozpaczy. 14 luty nie jest zarezerwowany tylko dla par. Osoby, które nie znalazły jeszcze swojej drugiej połówki, również mogą się wtedy świetnie bawić. Jak? Opcji jest tak wiele, jak dużo jest singli na świecie.



Walentynki to dobry dzień, żeby poświęcić czas samej sobie. Żyjąc w biegu i stresie rzadko kiedy znajdujemy chwile dla samej siebie, więc gdy świat żyje miłością, możemy przekazać miłość samej sobie. Domowe spa? Nie ma nic lepszego. Wyjmij ze swojej szafy ulubioną piżamę, zmyj makijaż i zastąp go ulubioną maseczką. Warto pożegnać się z burzą idealnie ułożonych włosów na rzecz klasycznego i niezastąpionego koczka. Wieczór z ulubionym serialem lub filmem a jako przekąska - ulubione słodycze. Od razu poczujesz się zrelaksowana. Dobrym rozwiązaniem może się też okazać relaksująca kąpiel podczas której posłuchasz swojej ulubionej muzyki. Nie ważne jednak jak, ważne, żebyś zadbała o samą siebie chociaż raz nie martwiąc się o nikogo innego. Walentynki nieodłącznie kojarzą nam się również z prezentami. Na pewno każda z nas ma rzecz, którą od długiego czasu podziwiała na sklepowych półkach a nie w swojej szafie. Ten dzień to dobra okazja, żeby sprawić samej sobie przyjemność i kupić to, o czym tak bardzo marzysz. Mniejsze wyrzuty sumienia z powodu wydanych pieniędzy i ogromna radość gwarantowana.




Myślę, że warto chociaż spróbować i podejść do tego święta inaczej niż inni. Może się okazać, że dzięki poświęceniu wtedy czasu sobie, pokochacie ten dzień. Tak silne i piękne uczucie jak miłość, powinniśmy przede wszystkim nauczyć się przekazywać samej sobie. To może być ważny krok na drodze do samoakceptacji oraz lepszego samopoczucia. W tym, jednak dość wyjątkowym, dniu pamiętajcie też, żeby poświęcić trochę czasu swoim najbliższym - mamie, tacie, rodzeństwu czy nawet zwierzakowi. Na codzień zdarza się, że nie pokazujemy im, jak wiele dla nas znaczą. Wcale nie musicie wydawać pieniędzy na drogie upominki czy organizować całego dnia pełnego atrakcji. Wystarczy, że spędzicie razem trochę czasu, porozmawiacie albo nawet obejrzycie wspólnie jakiś film. Nie bójcie się powiedzieć tego prostego "kocham cię". Czasami, dla naszych bliskich, znaczy to więcej, niż moglibyście się spodziewać.




Me, Myself & I

Me, Myself & I


Nie da się ukryć, że przyszło nam żyć w epoce przesiąkniętej nowoczesnymi wynalazkami. Żyjemy w biegu, próbując podołać szybkiemu tempu, narzucanemu nam z każdej strony. W naszej szkolnej społeczności nastał jednak ten czas, kiedy możemy zapomnieć na moment o całym stresie związanym z naszą edukacją. Ten czas, dwa tygodnie upragnionego wolnego dotarły i do mnie. Wszelkie moje ambitne plany, dotyczące zagospodarowania sobie wolnego czasu, spełzły na niczym, gdy i mnie dopadła grypa. Tym oto sposobem całe czternaście dni wypełniłam słodko-gorzkim lenistwem.



Pogoda za oknem potęgowała moją niechęć do wychodzenia z domu, dlatego swój czas marnowałam w świecie wirtualnym. I to właśnie przebywanie w tym miejscu obudziło we mnie ogólnie niezadowolenie i brak czegoś bliżej nieokreślonego. Nie potrafiłam znaleźć niczego pozytywnego w mojej codziennej rzeczywistości. Zabawy z kotem mnie irytowały, słuchanie muzyki denerwowało, oglądanie telewizji nudziło. A na to wszystko choroba wbiła mnie w samo dno. Ulgi nie przynosił nawet świat wirtualny - brak weny na blogu, niechęć do oglądania filmów na youtubie. Dość często spędzałam jednak czas na instagramie. Żyłam złudną nadzieją, że odnajdę siebie, swoją motywację a moja głowa wypełni się masą inspiracji. Niestety, zadziałało w całkiem inny sposób. Przeglądając zdjęcie za zdjęciem, czytając komentarz za komentarzem coraz bardziej pogrążałam się w swojej prywatnej otchłani rozpaczy. Zdjęcia przesiąknięte perfekcją, motywujące opisy i masa innych bzdet sprawiała, że zwątpiłam w samą siebie i swoją wartość. Instagram obudził we mnie zgubną chęć bycia lepszą wersją kogoś całkiem innego niż jestem. Chciałam sprostać wygórowanym i nierealnym oczekiwaniom wirtualnej społeczności w każdej dziedzinie. Przestał odpowiadać mi mój wygląd, mój charakter, cała ja. Chciałam być taka, jaką chciał widzieć mnie instagram i całkowicie obcy ludzie. Podążałam wprost w stronę wirtualnej przepaści.



Na ratunek przyszły mi nasilone objawy grypy. Musiałam odłożyć telefon, żeby skupić się na zdrowiu i właśnie wtedy zaczęłam więcej odpoczywać. Była to chwila, w której mogłam wszystko przemyśleć i dokładnie poukładać. Zaczęłam zastanawiać się, czy naprawdę chce być idealną, wykreowaną przez instagrama lalką czy po prostu sobą. Jak zwykle, wybrałam siebie. Moje złe samopoczucie zamieniło się w dobrą motywację, do wprowadzenia zmian, tych w każdym calu dobrych dla mnie. Postanowiłam przede wszystkim zadbać o sen i swoją dietę. Nie kładę się już w środku nocy, żeby wstać następnego dnia w południe. Odnalazłam idealny dla swojego organizmu system. Do tego nareszcie zaczęłam jadać tak ważny posiłek jak śniadanie. Zaczynałam od jogurtów, z czasem zamieniłam je na kanapki czy sałatki. Ograniczyłam do minimum słodkie, gazowane napoje i zamieniłam je, na jakże dobrą, zwykłą wodę. Postanowiłam również więcej się ruszać - więcej spacerów a także małe ćwiczenia w domowym zaciszu. Tymi drobnymi kroczkami wyszłam z mojej otchłani rozpaczy i w końcu poczułam się dobrze.



Cała ta sytuacja sprawiła, że zaczęłam zastanawiać się nad tym całym świństwem, którym karmią nas social media. Sprawiają, że czujemy się źle, zarówno w sferze psychicznej jak i fizycznej. Budzą w nas niezadowolenie rzeczywistością, ludźmi a co najgorsze, sobą i swoim ciałem. Kompleksy, depresje, choroby o podłożu psychicznym a także wszelkie zaburzenia odżywiania. To nie zaczyna się tak nagle. To nie zaczyna się przy patrzeniu w lustro. To wszystko tworzą i potęgują "idealne i perfekcyjne" kobiety pokazywane na okładkach magazynów i w sieci. Wszystko tworzy kłamstwo. To przykre, ale takie są niestety realia naszej rzeczywistości. Nie jesteśmy w stanie tego zwalczyć, ale możemy nauczyć się od tego odcinać. Porównywanie i chęć upodobnienia się do instagramowych piękności jest złe. Nie możemy zderzać naszej rzeczywistości, siebie z obłudą i kłamstwem. Musimy pamiętać, że piękno jest pojęciem względnym i dla każdego z nas może mieć całkiem inną definicją. Więc z głowami uniesionymi wysoko dążcie do "lepszego ja" a nie do "nowej mnie".



Copyright © 2014 Lemonowykitkat , Blogger